sobota, 12 grudnia 2015

Moja przygoda z końmi #2 - POCZĄTKI

Od tamtego czasu moje zainteresowanie końmi powróciło, i to jeszcze z większą intensywnością. Cały swój wolny czas spędzałam na czytaniu o nich w internecie, przeglądaniu zdjęć, rysowaniu koni i oczywiście czytaniu kolejnych części „Heartlandu”, o które z zapałem prosiłam rodziców (teraz mam ich całą kolekcję).
Nie myślałam jednak o jeździe konnej. Aż do pewnego, majowego dnia.

* * *

Nie ma to jak po kilkunastu latach życia dowiedzieć się, że w okolicy, zaledwie kilka kilometrów stamtąd w pobliskiej wsi, znajduje się stadnina koni. Gdy przeglądając strony internetowe trafiłam na właśnie tą od tej stadniny i zobaczyłam, że jest ona rzut beretem od naszego ówczesnego mieszkania, pędem pobiegłam do mamy i pokazałam jej adres.
Zaskoczone byłyśmy obie. Istnieją dwa powody, dla których spędzałam życie w niewiedzy: stadnina znajdowała się gdzieś na skraju lasku, gdzie nigdy nie chodziłam, albo po prostu – nie miałam ochoty, by tam pojechać.
Niedawno jednak wszystko się zmieniło. Moje nastawienie było inne, więc razem z mamą postanowiłam, że odwiedzimy stadninę.

* * *

Byłam bardzo podekscytowana, ale trudno mi się dziwić. Przyznam szczerze, że nigdy nie byłam w stadninie konnej.
No i muszę powiedzieć, że wyjazd nam się naprawdę udał – od jakiegoś gościa usłyszałyśmy: „Zamknięte”. Możecie sobie wyobrazić mój zawód (choć to było do przewidzenia – była niedziela).
Następnym razem jednak się udało. Kiedy nasz samochód z uporem pokonywał kamienistą dróżkę prowadzącą do parkingu, ja z ogromnym zapałem rozglądałam się jak małe dziecko badające świat. Wszędzie były konie (no naprawdę?) - niektóre pasły się na wybiegu, inne wystawiały ciekawie łby z boksów, jeszcze inne były przygotowywane do jazdy lub jeździły na maneżu.
Trochę onieśmielona ilością jeźdźców, stajennych i rodziców (patrzących na swoje jeżdżące pociechy i robiących im zdjęcia), razem z mamą wysiadłam z samochodu. Od razu do moich nozdrzy uderzył silny zapach siana pomieszanego z końskim łajnem. Nie zraziłam się jednak. Do dziś jest to mój ulubiony zapach.

* * *

Chyba nie muszę pisać, że byłam po prostu zachwycona, ale też odrobinę speszona – wszyscy się na mnie gapili.
Moja mama podeszła do jednego z koni, któremu akurat czyszczono kopyta. Był to izabelowaty haflinger(1) (zdradzę już, że ma na imię Abel i do dziś jest w „mojej” stadninie – czasami na nim jeżdżę). Mama zapytała się o coś dziewczyn, które się przy nim krzątały i pogłaskała konia po zadzie...
Czując na sobie wzrok wszystkich ludzi na świecie, podążyłam za rodzicielką, która tymczasem podeszła do jednej z instruktorek. Zastanawiacie się pewnie, czemu to ja tego nie zrobiłam. Eh... Czysta nieśmiałość.

* * *

Instruktorka była bardzo wysoka i szczupła. Usłyszałam wszystko wyraźnie:
„Czy istnieje możliwość, aby zapisać córkę (mnie) na jazdę?” (wcześniej o to poprosiłam).
Kobieta odpowiedziała twierdząco, a ja (dopiero teraz) przywitałam się i uśmiechnęłam. Mama ustaliła pierwszy termin, a ja... No cóż, ja nie mogłam uwierzyć własnym uszom!
„Właśnie zostałam zapisana na pierwszą jazdę. Za tydzień tu przyjadę i wsiądę na konia...” powtarzałam sobie jak głupia. Ale ja naprawdę się cieszyłam – od kiedy zobaczyłam, że w mojej okolicy jest stadnina, w której można jeździć konno, od tamtego czasu o tym marzyłam. Aby znaleźć się na końskim grzbiecie, chwycić wodze i pojechać, słuchając miękkiego odgłosu uderzania kopyt o piasek i świergotania ptaków.

* * *
(1) haflinger - rasa konia: kuc typu jucznego, nadający się również do pracy pod siodłem: LINK

1 komentarz:

  1. Zdradzę ci tajemnice, że moja koleżanka z byłej klasy również jeździ na Haflingerze imieniem Abel(ek) w chyba tej samej stajni co ty ^.^

    OdpowiedzUsuń