Od tamtego czasu
moje zainteresowanie końmi powróciło, i to jeszcze z większą
intensywnością. Cały swój wolny czas spędzałam na czytaniu o
nich w internecie, przeglądaniu zdjęć, rysowaniu koni i oczywiście
czytaniu kolejnych części „Heartlandu”, o które z zapałem
prosiłam rodziców (teraz mam ich całą kolekcję).
Nie myślałam
jednak o jeździe konnej. Aż do pewnego, majowego dnia.
* * *
Nie ma to jak po
kilkunastu latach życia dowiedzieć się, że w okolicy, zaledwie
kilka kilometrów stamtąd w pobliskiej wsi, znajduje się stadnina
koni. Gdy przeglądając strony internetowe trafiłam na właśnie tą
od tej stadniny i zobaczyłam, że jest ona rzut beretem od naszego
ówczesnego mieszkania, pędem pobiegłam do mamy i pokazałam jej
adres.
Zaskoczone byłyśmy
obie. Istnieją dwa powody, dla których spędzałam życie w
niewiedzy: stadnina znajdowała się gdzieś na skraju lasku, gdzie
nigdy nie chodziłam, albo po prostu – nie miałam ochoty, by tam
pojechać.
Niedawno jednak
wszystko się zmieniło. Moje nastawienie było inne, więc razem z
mamą postanowiłam, że odwiedzimy stadninę.
* * *
Byłam bardzo
podekscytowana, ale trudno mi się dziwić. Przyznam szczerze, że
nigdy nie byłam w stadninie konnej.
No i muszę
powiedzieć, że wyjazd nam się naprawdę udał – od jakiegoś
gościa usłyszałyśmy: „Zamknięte”. Możecie sobie wyobrazić
mój zawód (choć to było do przewidzenia – była niedziela).
Następnym razem
jednak się udało. Kiedy nasz samochód z uporem pokonywał
kamienistą dróżkę prowadzącą do parkingu, ja z ogromnym zapałem
rozglądałam się jak małe dziecko badające świat. Wszędzie były
konie (no naprawdę?) - niektóre pasły się na wybiegu, inne
wystawiały ciekawie łby z boksów, jeszcze inne były
przygotowywane do jazdy lub jeździły na maneżu.
Trochę
onieśmielona ilością jeźdźców, stajennych i rodziców
(patrzących na swoje jeżdżące pociechy i robiących im zdjęcia),
razem z mamą wysiadłam z samochodu. Od razu do moich nozdrzy
uderzył silny zapach siana pomieszanego z końskim łajnem. Nie
zraziłam się jednak. Do dziś jest to mój ulubiony zapach.
* * *
Chyba nie muszę
pisać, że byłam po prostu zachwycona, ale też odrobinę speszona
– wszyscy się na mnie gapili.
Moja mama podeszła
do jednego z koni, któremu akurat czyszczono kopyta. Był to
izabelowaty haflinger(1) (zdradzę już, że ma na imię Abel i do
dziś jest w „mojej” stadninie – czasami na nim jeżdżę).
Mama zapytała się o coś dziewczyn, które się przy nim krzątały
i pogłaskała konia po zadzie...
Czując na sobie
wzrok wszystkich ludzi na świecie, podążyłam za rodzicielką,
która tymczasem podeszła do jednej z instruktorek. Zastanawiacie
się pewnie, czemu to ja tego nie zrobiłam. Eh... Czysta
nieśmiałość.
* * *
Instruktorka była
bardzo wysoka i szczupła. Usłyszałam wszystko wyraźnie:
„Czy istnieje
możliwość, aby zapisać córkę (mnie) na jazdę?” (wcześniej o
to poprosiłam).
Kobieta
odpowiedziała twierdząco, a ja (dopiero teraz) przywitałam się i
uśmiechnęłam. Mama ustaliła pierwszy termin, a ja... No cóż, ja
nie mogłam uwierzyć własnym uszom!
„Właśnie
zostałam zapisana na pierwszą jazdę. Za tydzień tu przyjadę i
wsiądę na konia...” powtarzałam sobie jak głupia. Ale ja
naprawdę się cieszyłam – od kiedy zobaczyłam, że w mojej
okolicy jest stadnina, w której można jeździć konno, od tamtego
czasu o tym marzyłam. Aby znaleźć się na końskim grzbiecie,
chwycić wodze i pojechać, słuchając miękkiego odgłosu uderzania
kopyt o piasek i świergotania ptaków.
* * *
(1) haflinger - rasa konia: kuc typu jucznego, nadający się również do pracy pod siodłem: LINK
Zdradzę ci tajemnice, że moja koleżanka z byłej klasy również jeździ na Haflingerze imieniem Abel(ek) w chyba tej samej stajni co ty ^.^
OdpowiedzUsuń