wtorek, 15 grudnia 2015

Dar wspólnej młodości

Niedawno został tu wspomniany pewien konkurs literacki, w którym razem z Yashiro brałam udział. Oto moje opowiadanie z tego konkursu. Ma tytuł: "Dar wspólnej młodości".

Kiedy byłam młodsza, mieszkałam na wsi. Właściwie żyłam tam od zawsze. Pośród łąk, pól i dzikich lasów, urodziłam się i wychowałam. Z dala od wszystkich brudnych i zatłoczonych miast i ulic, zgiełku i hałasu, spędziłam moje najcudowniejsze chwile życia. Pamiętam je do dziś.
Nasze gospodarstwo znajdowało się blisko lasu. Mieszkałam tam razem z mamą, ojcem, starszą siostrą i dziadkiem. Były to najbliższe mi osoby, razem prowadziliśmy nasz dobytek, choć nad wszystkim nadzór sprawował tata. Niemniej jednak cała rodzina opiekowała się majątkiem, bo tylko dzięki niemu mogliśmy się utrzymać. Ja i moja siostra dobrze o tym wiedziałyśmy, mimo że byłyśmy jeszcze dziećmi.
Nasz dom znajdował się w samym centrum całego gospodarstwa. Był przestronny i duży, ale nie najważniejszy. Tam tylko jedliśmy i spaliśmy, całe dnie zaś spędzaliśmy w obejściu przy pracy. Wokół domu znajdowały się różne budynki gospodarskie. Mieliśmy oborę, chlew i wielki kurnik, a także malutką stajnię. Naprzeciw domu wznosiła się ogromna, stara szopa; był też magazyn, ogródek warzywny i nieduży sad z jabłoniami i śliwami. Całe gospodarstwo było moim domem; domem, który kochałam całym sercem i czułam się w nim bezpiecznie.
Tak jak już wspomniałam, praca na farmie była naszym jedynym źródłem pieniędzy, dlatego również ja byłam w nią zaangażowana. Nie zajmowałam się co prawda liczeniem rachunków czy wszelkimi sprawami organizacyjnymi, ale miałam swoje obowiązki. Zajmowałam się głównie zwierzętami, bo, jak mówił dziadek, miałam do nich rękę. Codziennie rano wychodziłam nakarmić świnie, krowy, kury oraz konie. Sprzątałam w boksach i oborze, moim obowiązkiem było również wyprowadzenie koni i krów na pastwisko. Zbierałam jaja od kur, opiekowałam się także naszymi dwoma kotami, Kropką i Myślnikiem.
Kiedy miałam wolny czas, chodziłam po lesie w poszukiwaniu grzybów lub jagód, lub po prostu przechadzałam się, obserwując przyrodę. Zawsze wtedy mogłam wyciszyć się i przemyśleć moje własne sprawy.
Czasem też siodłałam mojego ulubionego konia, karego Gwiazdora, i pędziłam przed siebie po łąkach i lasach. A czasami po prostu szłam do jego boksu i rozmawiałam z nim o wszystkich trapiących mnie problemach lub opowiadałam zwierzęciu, co tylko chciałam. Za każdym razem jego mądre oczy patrzyły na mnie ze zrozumieniem i ufnością. Gwiazdor był moim najlepszym przyjacielem.
Z nikim tak dobrze się nie dogadywałam, jak właśnie ze zwierzętami. Moja rodzina była wiecznie zapracowana, nie wyłączając mnie. Okazje do wspólnej rozmowy nadarzały się tylko podczas wspólnych posiłków lub wieczorami. Ja zaś potrzebowałam szczerych rozmów przez cały dzień, więc właśnie zwierzaki najczęściej stawały się moimi rozmówcami. Nawet jeśli nie mówiły, wystarczało mi ich pełne zrozumienia spojrzenie i sama obecność.
Gdybym mogła, spędzałabym cały mój czas na pracy w gospodarstwie. Kochałam ją. Była ciężka i trudna, ale przecież była również częścią mojego życia. Jednak nie mogłam w stu procentach się jej poświęcić, choć miałam takie zamiary na przyszłość. Chodziłam, jak wszyscy w moim wieku, do szkoły.
Szkoła bynajmniej nie była dla mnie najważniejsza. Owszem, była ważna – od nauki zależała moja przyszłość. Uczyłam się bardzo dobrze, lecz nie spędzałam wiele czasu nad książkami. Samej szkoły jednak nie lubiłam. Nie miałam tam przyjaciół. Wszyscy uważali mnie za odmieńca, ponieważ pochodziłam ze wsi. Ja nie widziałam w tym nic dziwnego, ale moje zdanie przecież nie było dla nich ważne. Wszyscy w mojej klasie byli z miasta, dlatego trzymali się razem; ja zaś stałam zawsze na uboczu – ale i tak nie miałam ochoty zawierać znajomości z jakąkolwiek z osób.
Brak więzi z moimi rówieśnikami uczynił mnie zamkniętą w sobie, skrytą i nieśmiałą osobę. Nie wiedziałam wcześniej o tym, ale byłam uprzedzona do wszystkich ludzi. Stałam się mrukliwą i małomówną dziewczyną. Gdyby ktoś odbył ze mną rozmowę, stwierdziłby, że mam skamieniałe serce. Była to prawda. Moje serce miękło tylko i wyłącznie dla zwierząt.
W głębi jednak odczuwałam samotność. Czasem nawet nie chciałam się sobie do tego przyznać. Czułam ukłucie zazdrości, kiedy widziałam śmiejące się razem przyjaciółki. Potrzebowałam kontaktu z człowiekiem. Chciałam wmówić sobie, że po co mi są ludzie, skoro mam zwierzęta; ale dobrze wiedziałam, że to nieprawda. I coraz częściej doświadczałam bólu wywołanego przez odosobnienie.
Pewnego dnia jednak wszystko się zmieniło. Moje życie zrobiło gwałtowny zwrot, ja sama zaczęłam postrzegać świat i ludzi zupełnie inaczej. I to wszystko za sprawą jednej, jedynej osoby.
W mojej okolicy nie mieszkało zbyt wielu ludzi, nie było tam też żadnych moich rówieśników. Kiedyś jednak do nowo wybudowanego gospodarstwa wprowadzili się ludzie. Wcześniej w ogóle nie zauważałam, że w okolicy budują jakiś dom z obejściem, ale pewnego razu przy kolacji dziadek oznajmił nam niesamowitą nowinę.
- Niedługo będziemy mieli nowych sąsiadów. - powiedział, jak gdyby nigdy nic. Podniosłam głowę znad talerza i momentalnie przestałam przeżuwać sałatkę. Dziadek najwyraźniej musiał zauważyć, że wszyscy oczekują od niego, aby kontynuował, więc zaczął:
- Ten nowy dom z obejściem naprzeciw, wiecie, o który mi chodzi. Podobno za kilka tygodni ma zamieszkać tam jakaś rodzina. Z tego, co słyszałem, hoduje konie i potrzebuje więcej miejsca, dlatego się przeprowadza.
Przy stole nastała całkowita cisza. Poczułam się niezręcznie. Nagle, dopiero teraz, dotarł do mnie sens słów dziadka.
Nowa rodzina? Która hoduje KONIE?
Byłam zdumiona. W naszej wsi nikt nie zajmował się hodowlą koni. My mieliśmy dwa.
W jednej chwili zdumienie ustąpiło zaciekawieniu. Zastanawiałam się, jaka może być ta rodzina, skoro ich życiem są konie. Moim także były, mimo że mieliśmy tylko parę. Zastanawiało mnie również, jak muszą wyglądać ich codzienne dni. Lecz najbardziej intrygowało mnie, czy w tej rodzinie jest jakiś mój rówieśnik...
Trzy tygodnie trzymały mnie w napięciu. Dniami i nocami rozmyślałam o ludziach, którzy lada moment mogą się wprowadzić tu, niedaleko, rzut beretem od naszego gospodarstwa. Cały czas oczekiwałam tego dnia, kiedy będę mogła tam pójść.
W końcu nadszedł ten dzień.
Kiedy zajmowałam się Gwiazdorem, niespodziewanie przyszedł do mnie dziadek i powiedział:
- Przyjechali! Właśnie wprowadzają konie do nowej stajni.
Słysząc to, błyskawicznie zamknęłam boks konia i w brudnych, roboczych ciuchach popędziłam w stronę nowego domu. Biegnąc, zobaczyłam już z oddali mnóstwo ludzi, którzy albo krzątali się po obejściu, albo wprowadzali konie, tak jak mówił dziadek.
Kiedy dotarłam na miejsce, mogłam przyjrzeć się temu bliżej. Po mojej lewej stronie stał wielki dom, o wiele większy, niż nasz. Po prawej zaś znajdował się zapewne budynek gospodarczy. W oddali zobaczyłam część ogromnej, drewnianej stajni z okienkami i oczywiście, ludzi z końmi. Zauważyłam, że tutejsze konie nie są ani typowo sportowe, ani zimnokrwiste. Wszystkie tu były zupełnie różne, od arabów po najmniejsze kucyki.
Wpatrywałam się w to rozmarzonym wzrokiem. Czułam nieopisane szczęście, myśląc, że będę tu mogła przychodzić codziennie i patrzeć na te wspaniałe konie.
Nagle moją uwagę przykuł chłopak, który mnie obserwował. Był wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami. Miał na sobie roboczą koszulę, spodnie i brudne kalosze. Mógł być w moim wieku.
Nieoczekiwanie podszedł do mnie i zapytał:
- Cześć, jak masz na imię?
Nie wierzyłam własnym oczom i uszom.
- Jestem Karo. - Powiedziałam niezbyt przytomnie.
- Matt. - Wyciągnął do mnie rękę. Uścisnęłam ją lekko i czekałam na jego kolejne pytania. Sama nie czułam się na siłach, aby je zadać.
- Mieszkasz tutaj?
- Tak. A czy ty... - Chciałam spytać, czy jest z tej rodziny, która się tu wprowadziła, czy może tylko pomocnikiem przy przeprowadzce, ale nie umiałam sklecić słów.
- Tak, mieszkam tu z moją rodziną – zaśmiał się Matt. - Może miałabyś ochotę trochę tu pozwiedzać? - zapytał, otwierając furtkę.
Po raz drugi miałam wrażenie, że moje uszy są mi obce.
- O tak, chętnie – odrzekłam, wchodząc. Matt wydawał mi się bardzo miły, zaczęłam powoli odczuwać do niego coś w rodzaju... Hm. Sama nie wiem. Sympatii?
Matt poprowadził mnie w kierunku obszernego placu przed stajnią. Dopiero teraz zauważyłam, jaki tam panował zgiełk. Ludzie i konie wchodzili i wychodzili ze stajni, krzyczeli coś do siebie, konie rżały za sobą, czasem zdarzyło się nawet, że któryś z nich wierzgnął.
Oglądałam to wszystko w oniemieniu. Fascynowało mnie to, że mają tak wiele koni. Ich życie z pewnością było i jest trudne, ale na pewno ciekawe i pełne niesamowitych wrażeń.
Spojrzałam na Matta. Miał łagodny wyraz twarzy, był uśmiechnięty. Naraz zapytał:
- I jak ci się tu podoba?
Ochłonęłam już trochę, więc postanowiłam powiedzieć wszystko szczerze.
- Och, naprawdę, jest cudownie. Sama kocham konie i zastanawiam się, jak ciekawe musi być twoje życie. Bo wiesz, my mieszkamy na farmie i mamy dwa konie. Bardzo je kocham. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, szczególnie Gwiazdor.
Kiedy to powiedziałam, poczułam dziwną ulgę, tak jakbym właśnie zwierzyła się komuś z moich największych problemów. Lecz nagle zdałam sobie sprawę, że tak zrobiłam. Nie podzieliłam się co prawda moimi kłopotami, ale powiedziałam to, co ktoś w końcu zrozumiał. Matt na pewno rozumiał, co miałam na myśli, mówiąc, że Gwiazdor to mój najlepszy przyjaciel. Wiedziałam to. I się nie myliłam.
- Rozumiem. Wszystkie konie tutaj są moimi przyjaciółmi. Najbardziej lubię Chestnut, moją klacz, na której jeżdżę.
Uśmiechnęłam się do Matta i spojrzałam dalej na ludzi i konie. Nieoczekiwanie przede mną przeszła niska i drobna dziewczyna, trzymając masywnego i wysokiego kasztanka. Nagle koń zarżał i wyrwał się gwałtownie do przodu, wyszarpując z ręki dziewczyny uzdę. Instynktownie rzuciłam się za koniem, łapiąc w przelocie wodze, i stając przed zwierzęciem, aby zatrzymało się. Koń odskoczył do tyłu, a ja skróciłam uzdę i podeszłam do niego, szepcąc: „Spokojnie, spokojnie. Nic się nie stało.”
Przez chwilę widziałam jeszcze u niego białka oczu – oznakę strachu, ale zaraz potem uspokoił się i pochylił łeb. Tylko oddech miał jeszcze przyspieszony.
Pogłaskałam go po pysku i spojrzałam na Matta. Był wyraźnie osłupiały. Obok niego stała dziewczyna, której koń się wyrwał. Była przestraszona i oddaliła się daleko ode mnie.
Na szczęście wiedziałam, co powiedzieć.
- Chyba się czegoś wystraszył – zwróciłam się do dziewczyny. - Musisz na niego uważać.
Kasztanek trącił łbem moje ramię, a dziewczyna pokiwała głową.
- Dzięki. - Powiedziała tylko, potem podeszła i zabrała uzdę z mojej dłoni. Spojrzałam za nią i koniem – odchodzili w stronę stajni. Obróciłam się w stronę Matta.
- Rany, świetnie się zachowałaś! - rzekł z uznaniem – Widzę, że masz naprawdę dużą wiedzę. - Chłopak uśmiechnął się miło, a ja poczułam się najszczęśliwszą osobą na świecie, bo właśnie zyskałam przyjaciela.
Spędziłam dużo czasu z Mattem. Oprowadzał mnie po ogromnych i luksusowych stajniach, pokazywał wszystkie konie. Dowiedziałam się też, że razem z rodzicami, starszym bratem i pomocą stajennych prowadzi hodowlę, ale także zajmują się końmi od prywatnych właścicieli i tymi, które udało im się uratować z rzeźni. Kiedy to usłyszałam, byłam pełna podziwu dla Matta i jego rodziny. Nie każdy hodowca byłby zdolny ratować również takie konie.
Stadnina liczyła ponad czterdzieści koni, w tym dwadzieścia ocalonych z rzeźni. Obejrzałam wszystkie zwierzęta, a Matt po kolei mówił ich historię. Znał każdego konia i to utwierdziło mnie w przekonaniu, że są dla niego bardzo ważne.
Pamiętam, że niedługo potem stałam się nieodłączną towarzyszką Matta, a on moim. Codziennie po pracy przychodziłam do niego i pomagałam mu w stajni – czyściłam, karmiłam i oporządzałam konie. Również on przychodził do mnie i razem pracowaliśmy. Kiedy czasem po pracy mieliśmy wolną chwilę, siodłałam Gwiazdora, a Matt zabierał Chestnut, i galopowaliśmy po pobliskich polach lub skakaliśmy przez kłody w lasku. Właśnie te nasze wspólne chwile lubiłam najbardziej.
Czasami też po prostu rozmawialiśmy o dręczących nas problemach, lub chodziliśmy wspólnie na spacery po okolicy. Moje życie zmieniło się nie do poznania. Nie czułam się już samotna – miałam u boku kogoś, kto mnie rozumiał i zawsze wspierał – mojego przyjaciela.
Z marudnej, mrukliwej i zamkniętej w sobie stałam się pogodną dziewczyną, czerpiącą radość z życia. I taka właśnie jestem teraz, dwadzieścia lat później.
Matt nauczył mnie wielu rzeczy. Zawdzięczam mu radość, cierpliwość i optymizm. Ta nasza wspólna młodość była fundamentem naszego dalszego życia, którym i ja, i on cieszymy się wspólnie. I na pewno będziemy cieszyć się nim zawsze.

* * *

1 komentarz:

  1. No cóż Olcia, już go czytałam wcześniej, ale i tak świetnie

    OdpowiedzUsuń