Niedawno został tu wspomniany pewien konkurs literacki, w którym razem z Yashiro brałam udział. Oto moje opowiadanie z tego konkursu. Ma tytuł: "Dar wspólnej młodości".
Kiedy byłam
młodsza, mieszkałam na wsi. Właściwie żyłam tam od zawsze.
Pośród łąk, pól i dzikich lasów, urodziłam się i wychowałam.
Z dala od wszystkich brudnych i zatłoczonych miast i ulic, zgiełku
i hałasu, spędziłam moje najcudowniejsze chwile życia. Pamiętam
je do dziś.
Nasze gospodarstwo
znajdowało się blisko lasu. Mieszkałam tam razem z mamą, ojcem,
starszą siostrą i dziadkiem. Były to najbliższe mi osoby, razem
prowadziliśmy nasz dobytek, choć nad wszystkim nadzór sprawował
tata. Niemniej jednak cała rodzina opiekowała się majątkiem, bo
tylko dzięki niemu mogliśmy się utrzymać. Ja i moja siostra
dobrze o tym wiedziałyśmy, mimo że byłyśmy jeszcze dziećmi.
Nasz dom znajdował
się w samym centrum całego gospodarstwa. Był przestronny i duży,
ale nie najważniejszy. Tam tylko jedliśmy i spaliśmy, całe dnie
zaś spędzaliśmy w obejściu przy pracy. Wokół domu znajdowały
się różne budynki gospodarskie. Mieliśmy oborę, chlew i wielki
kurnik, a także malutką stajnię. Naprzeciw domu wznosiła się
ogromna, stara szopa; był też magazyn, ogródek warzywny i nieduży
sad z jabłoniami i śliwami. Całe gospodarstwo było moim domem;
domem, który kochałam całym sercem i czułam się w nim
bezpiecznie.
Tak jak już
wspomniałam, praca na farmie była naszym jedynym źródłem
pieniędzy, dlatego również ja byłam w nią zaangażowana. Nie
zajmowałam się co prawda liczeniem rachunków czy wszelkimi
sprawami organizacyjnymi, ale miałam swoje obowiązki. Zajmowałam
się głównie zwierzętami, bo, jak mówił dziadek, miałam do nich
rękę. Codziennie rano wychodziłam nakarmić świnie, krowy, kury
oraz konie. Sprzątałam w boksach i oborze, moim obowiązkiem było
również wyprowadzenie koni i krów na pastwisko. Zbierałam jaja od
kur, opiekowałam się także naszymi dwoma kotami, Kropką i
Myślnikiem.
Kiedy miałam wolny
czas, chodziłam po lesie w poszukiwaniu grzybów lub jagód, lub
po prostu przechadzałam się, obserwując przyrodę. Zawsze wtedy
mogłam wyciszyć się i przemyśleć moje własne
sprawy.
Czasem też
siodłałam mojego ulubionego konia, karego Gwiazdora, i pędziłam
przed siebie po łąkach i lasach. A czasami po prostu szłam
do jego boksu i rozmawiałam z nim o wszystkich trapiących mnie
problemach lub opowiadałam zwierzęciu, co tylko chciałam. Za
każdym razem jego mądre oczy patrzyły na mnie ze zrozumieniem i
ufnością. Gwiazdor był moim najlepszym przyjacielem.
Z nikim tak dobrze
się nie dogadywałam, jak właśnie ze zwierzętami. Moja rodzina
była wiecznie zapracowana, nie wyłączając mnie. Okazje do
wspólnej rozmowy nadarzały się tylko podczas wspólnych posiłków
lub wieczorami. Ja zaś potrzebowałam szczerych rozmów przez cały
dzień, więc właśnie zwierzaki najczęściej stawały się moimi
rozmówcami. Nawet jeśli nie mówiły, wystarczało mi ich pełne
zrozumienia spojrzenie i sama obecność.
Gdybym mogła,
spędzałabym cały mój czas na pracy w gospodarstwie. Kochałam ją.
Była ciężka i trudna, ale przecież była również częścią
mojego życia. Jednak nie mogłam w stu procentach się jej
poświęcić, choć miałam takie zamiary na przyszłość.
Chodziłam, jak wszyscy w moim wieku, do szkoły.
Szkoła bynajmniej
nie była dla mnie najważniejsza. Owszem, była ważna – od nauki
zależała moja przyszłość. Uczyłam się bardzo dobrze, lecz nie
spędzałam wiele czasu nad książkami. Samej szkoły jednak nie
lubiłam. Nie miałam tam przyjaciół. Wszyscy uważali mnie za
odmieńca, ponieważ pochodziłam ze wsi. Ja nie widziałam w tym nic
dziwnego, ale moje zdanie przecież nie było dla nich ważne.
Wszyscy w mojej klasie byli z miasta, dlatego trzymali się razem; ja
zaś stałam zawsze na uboczu – ale i tak nie miałam ochoty
zawierać znajomości z jakąkolwiek z osób.
Brak więzi z moimi
rówieśnikami uczynił mnie zamkniętą w sobie, skrytą i nieśmiałą
osobę. Nie wiedziałam wcześniej o tym, ale byłam uprzedzona do
wszystkich ludzi. Stałam się mrukliwą i małomówną
dziewczyną. Gdyby ktoś odbył ze mną rozmowę, stwierdziłby, że
mam skamieniałe serce. Była to prawda. Moje serce miękło tylko i
wyłącznie dla zwierząt.
W głębi jednak
odczuwałam samotność. Czasem nawet nie chciałam się sobie do
tego przyznać. Czułam ukłucie zazdrości, kiedy widziałam
śmiejące się razem przyjaciółki. Potrzebowałam kontaktu z
człowiekiem. Chciałam wmówić sobie, że po co mi są ludzie,
skoro mam zwierzęta; ale dobrze wiedziałam, że to nieprawda. I
coraz częściej doświadczałam bólu wywołanego przez
odosobnienie.
Pewnego dnia jednak
wszystko się zmieniło. Moje życie zrobiło gwałtowny zwrot, ja
sama zaczęłam postrzegać świat i ludzi zupełnie inaczej. I to
wszystko za sprawą jednej, jedynej osoby.
W mojej okolicy nie
mieszkało zbyt wielu ludzi, nie było tam też żadnych moich
rówieśników. Kiedyś jednak do nowo wybudowanego gospodarstwa
wprowadzili się ludzie. Wcześniej w ogóle nie zauważałam, że w
okolicy budują jakiś dom z obejściem, ale pewnego razu przy
kolacji dziadek oznajmił nam niesamowitą nowinę.
- Niedługo będziemy
mieli nowych sąsiadów. - powiedział, jak gdyby nigdy nic.
Podniosłam głowę znad talerza i momentalnie przestałam przeżuwać
sałatkę. Dziadek najwyraźniej musiał zauważyć, że wszyscy
oczekują od niego, aby kontynuował, więc zaczął:
- Ten nowy dom z
obejściem naprzeciw, wiecie, o który mi chodzi. Podobno za kilka
tygodni ma zamieszkać tam jakaś rodzina. Z tego, co słyszałem,
hoduje konie i potrzebuje więcej miejsca, dlatego się przeprowadza.
Przy stole nastała
całkowita cisza. Poczułam się niezręcznie. Nagle, dopiero teraz,
dotarł do mnie sens słów dziadka.
Nowa rodzina? Która
hoduje KONIE?
Byłam zdumiona. W
naszej wsi nikt nie zajmował się hodowlą koni. My mieliśmy dwa.
W jednej chwili
zdumienie ustąpiło zaciekawieniu. Zastanawiałam się, jaka może
być ta rodzina, skoro ich życiem są konie. Moim także były, mimo
że mieliśmy tylko parę. Zastanawiało mnie również, jak muszą
wyglądać ich codzienne dni. Lecz najbardziej intrygowało mnie, czy
w tej rodzinie jest jakiś mój rówieśnik...
Trzy tygodnie
trzymały mnie w napięciu. Dniami i nocami rozmyślałam o ludziach,
którzy lada moment mogą się wprowadzić tu, niedaleko, rzut
beretem od naszego gospodarstwa. Cały czas oczekiwałam tego dnia,
kiedy będę mogła tam pójść.
W końcu nadszedł
ten dzień.
Kiedy zajmowałam
się Gwiazdorem, niespodziewanie przyszedł do mnie dziadek
i powiedział:
- Przyjechali!
Właśnie wprowadzają konie do nowej stajni.
Słysząc to,
błyskawicznie zamknęłam boks konia i w brudnych, roboczych
ciuchach popędziłam w stronę nowego domu. Biegnąc, zobaczyłam
już z oddali mnóstwo ludzi, którzy albo krzątali się po
obejściu, albo wprowadzali konie, tak jak mówił dziadek.
Kiedy dotarłam na
miejsce, mogłam przyjrzeć się temu bliżej. Po mojej lewej stronie
stał wielki dom, o wiele większy, niż nasz. Po prawej zaś
znajdował się zapewne budynek gospodarczy. W oddali
zobaczyłam część ogromnej, drewnianej stajni z okienkami i
oczywiście, ludzi z końmi. Zauważyłam, że tutejsze konie nie są
ani typowo sportowe, ani zimnokrwiste. Wszystkie tu były zupełnie
różne, od arabów po najmniejsze kucyki.
Wpatrywałam się w
to rozmarzonym wzrokiem. Czułam nieopisane szczęście, myśląc, że
będę tu mogła przychodzić codziennie i patrzeć na te wspaniałe
konie.
Nagle moją uwagę
przykuł chłopak, który mnie obserwował. Był wysoki i szczupły,
z ciemnymi włosami. Miał na sobie roboczą koszulę,
spodnie i brudne kalosze. Mógł być w moim wieku.
Nieoczekiwanie
podszedł do mnie i zapytał:
- Cześć, jak masz
na imię?
Nie wierzyłam
własnym oczom i uszom.
- Jestem Karo. -
Powiedziałam niezbyt przytomnie.
- Matt. - Wyciągnął
do mnie rękę. Uścisnęłam ją lekko i czekałam na jego kolejne
pytania. Sama nie czułam się na siłach, aby je zadać.
- Mieszkasz tutaj?
- Tak. A czy ty... -
Chciałam spytać, czy jest z tej rodziny, która się tu
wprowadziła, czy może tylko pomocnikiem przy przeprowadzce, ale nie
umiałam sklecić słów.
- Tak, mieszkam tu z
moją rodziną – zaśmiał się Matt. - Może miałabyś ochotę
trochę tu pozwiedzać? - zapytał, otwierając furtkę.
Po raz drugi miałam
wrażenie, że moje uszy są mi obce.
- O tak, chętnie –
odrzekłam, wchodząc. Matt wydawał mi się bardzo miły, zaczęłam
powoli odczuwać do niego coś w rodzaju... Hm. Sama nie wiem.
Sympatii?
Matt poprowadził
mnie w kierunku obszernego placu przed stajnią. Dopiero teraz
zauważyłam, jaki tam panował zgiełk. Ludzie i konie wchodzili i
wychodzili ze stajni, krzyczeli coś do siebie, konie rżały za
sobą, czasem zdarzyło się nawet, że któryś z nich wierzgnął.
Oglądałam to
wszystko w oniemieniu. Fascynowało mnie to, że mają tak wiele
koni. Ich życie z pewnością było i jest trudne, ale na pewno
ciekawe i pełne niesamowitych wrażeń.
Spojrzałam na
Matta. Miał łagodny wyraz twarzy, był uśmiechnięty. Naraz
zapytał:
- I jak ci się tu
podoba?
Ochłonęłam już
trochę, więc postanowiłam powiedzieć wszystko szczerze.
- Och, naprawdę,
jest cudownie. Sama kocham konie i zastanawiam się, jak ciekawe musi
być twoje życie. Bo wiesz, my mieszkamy na farmie i mamy dwa konie.
Bardzo je kocham. Są moimi najlepszymi przyjaciółmi, szczególnie
Gwiazdor.
Kiedy to
powiedziałam, poczułam dziwną ulgę, tak jakbym właśnie
zwierzyła się komuś z moich największych problemów. Lecz
nagle zdałam sobie sprawę, że tak zrobiłam. Nie podzieliłam się
co prawda moimi kłopotami, ale powiedziałam to, co ktoś w końcu
zrozumiał. Matt na pewno rozumiał, co miałam na myśli, mówiąc,
że Gwiazdor to mój najlepszy przyjaciel. Wiedziałam to. I się nie
myliłam.
- Rozumiem.
Wszystkie konie tutaj są moimi przyjaciółmi. Najbardziej lubię
Chestnut, moją klacz, na której jeżdżę.
Uśmiechnęłam się
do Matta i spojrzałam dalej na ludzi i konie. Nieoczekiwanie przede
mną przeszła niska i drobna dziewczyna, trzymając masywnego i
wysokiego kasztanka. Nagle koń zarżał i wyrwał się gwałtownie
do przodu, wyszarpując z ręki dziewczyny uzdę. Instynktownie
rzuciłam się za koniem, łapiąc w przelocie wodze, i stając przed
zwierzęciem, aby zatrzymało się. Koń odskoczył do tyłu, a ja
skróciłam uzdę i podeszłam do niego, szepcąc: „Spokojnie,
spokojnie. Nic się nie stało.”
Przez chwilę
widziałam jeszcze u niego białka oczu – oznakę strachu, ale
zaraz potem uspokoił się i pochylił łeb. Tylko oddech miał
jeszcze przyspieszony.
Pogłaskałam go po
pysku i spojrzałam na Matta. Był wyraźnie osłupiały. Obok niego
stała dziewczyna, której koń się wyrwał. Była przestraszona i
oddaliła się daleko ode mnie.
Na szczęście
wiedziałam, co powiedzieć.
- Chyba się czegoś
wystraszył – zwróciłam się do dziewczyny. - Musisz na niego
uważać.
Kasztanek trącił
łbem moje ramię, a dziewczyna pokiwała głową.
- Dzięki. -
Powiedziała tylko, potem podeszła i zabrała uzdę z mojej dłoni.
Spojrzałam za nią i koniem – odchodzili w stronę
stajni. Obróciłam się w stronę Matta.
- Rany, świetnie
się zachowałaś! - rzekł z uznaniem – Widzę, że masz naprawdę
dużą wiedzę. - Chłopak uśmiechnął się miło, a ja poczułam
się najszczęśliwszą osobą na świecie, bo właśnie zyskałam
przyjaciela.
Spędziłam dużo
czasu z Mattem. Oprowadzał mnie po ogromnych i luksusowych
stajniach, pokazywał wszystkie konie. Dowiedziałam się też, że
razem z rodzicami, starszym bratem i pomocą stajennych
prowadzi hodowlę, ale także zajmują się końmi od prywatnych
właścicieli i tymi, które udało im się uratować z rzeźni.
Kiedy to usłyszałam, byłam pełna podziwu dla Matta i jego
rodziny. Nie każdy hodowca byłby zdolny ratować również takie
konie.
Stadnina liczyła
ponad czterdzieści koni, w tym dwadzieścia ocalonych z rzeźni.
Obejrzałam wszystkie zwierzęta, a Matt po kolei mówił ich
historię. Znał każdego konia i to utwierdziło mnie w
przekonaniu, że są dla niego bardzo ważne.
Pamiętam, że
niedługo potem stałam się nieodłączną towarzyszką Matta, a on
moim. Codziennie po pracy przychodziłam do niego i pomagałam mu w
stajni – czyściłam, karmiłam i oporządzałam konie.
Również on przychodził do mnie i razem pracowaliśmy. Kiedy czasem
po pracy mieliśmy wolną chwilę, siodłałam Gwiazdora, a Matt
zabierał Chestnut, i galopowaliśmy po pobliskich polach lub
skakaliśmy przez kłody w lasku. Właśnie te nasze wspólne chwile
lubiłam najbardziej.
Czasami też po
prostu rozmawialiśmy o dręczących nas problemach, lub chodziliśmy
wspólnie na spacery po okolicy. Moje życie zmieniło się nie do
poznania. Nie czułam się już samotna – miałam u boku kogoś,
kto mnie rozumiał i zawsze wspierał – mojego przyjaciela.
Z marudnej,
mrukliwej i zamkniętej w sobie stałam się pogodną dziewczyną,
czerpiącą radość z życia. I taka właśnie jestem teraz,
dwadzieścia lat później.
Matt nauczył mnie
wielu rzeczy. Zawdzięczam mu radość, cierpliwość i optymizm. Ta
nasza wspólna młodość była fundamentem naszego dalszego życia,
którym i ja, i on cieszymy się wspólnie. I na pewno będziemy
cieszyć się nim zawsze.
* * *